Gibraltar
Wypływamy z Ceuty o 9.00.
Co najmniej dwie godziny później niż planowaliśmy.
Opóźnienie wynikło z nieporozumień dotyczących opłat za nasz postój. Staliśmy zacumowani po zewnętrznej stronie pirsu oddzielającego basen jachtowy od portu handlowego. Basen jachtowy usytuowany w środkowej części portu był absolutnie za mały dla naszego ponad 18 metrowego jachtu. Nawet nie próbowałem się tam wcisnąć.
Co najmniej dwie godziny później niż planowaliśmy.
Opóźnienie wynikło z nieporozumień dotyczących opłat za nasz postój. Staliśmy zacumowani po zewnętrznej stronie pirsu oddzielającego basen jachtowy od portu handlowego. Basen jachtowy usytuowany w środkowej części portu był absolutnie za mały dla naszego ponad 18 metrowego jachtu. Nawet nie próbowałem się tam wcisnąć.
Po za tym, żadnej infrastruktury, toalet, natrysków, wody, prądu, nic. Goły beton i wszystko. Oczywiście dystrybutorów z paliwem również, a weszliśmy do Ceuty głównie po ropę bo w zbiornikach zostały nędzne resztki. Kiedy szykujemy się do odcumowania pojawia się jakiś obdartus z informacją, że jak chcemy paliwo to możemy sobie przynieść w kanistrach z odległej o jakieś 3 km. stacji paliw lub zamówić cysternę. Tylko cysterna na pomost nie wjedzie. Natomiast mamy mu natychmiast zapłacić 100 USD. Bo inaczej dzwoni na policję. Jestem zdenerwowany. Weszliśmy do portu późną nocą. Staliśmy 4-5 godzin w spartańskich warunkach, i za to mamy płacić 100 dolców? Rozbój w biały dzień.
Po długich i wyczerpujących targach daję 40 dolarów i nie żądam pokwitowania. „Szef”, w podartej koszuli i brudnych portkach pokazuje wszystkie, jakie ma, zęby w uśmiechu i klepie mnie po ramieniu.
O.K Master.
Ale dla nas nie jest O.K Jesteśmy zmęczeni, niewyspani, straciliśmy 40 dolarów na darmo, / paliwo miało być po rewelacyjnie niskiej cenie / w dodatku pogoda zaczyna się psuć. Znad południowej skały słupa Herkulesa wypełzają czarne chmury i wiatr wyraźnie tężeje. Dobrze, że kierunek niezły, pełna „połówka” Więc tym razem prosto do celu.
Bezan, grot i fok II góra. Jacht idzie w dużym przechyle, ale prędkość ponad 8 „knotów” Patrzę na wiatromierz 14-16 m/sek. To pełna „siódemka” – bardzo silny wiatr.
Przy tej prędkości poprawka na wiatr powinna być minimalna, a tymczasem skała Gibraltaru zamiast być przed dziobem, coraz bardziej przesuwa się na lewą burtę. To wschodni prąd w cieśninie wynosi nas coraz bardziej w morze. I to prąd nie byle jaki. Po tygodniowym silnym wietrze zachodnim, ma prędkość ponad 3 węzły. Tak dalej nie można płynąć, bo w najlepszym przypadku porwiemy żagle. Spoglądam w niebo. Pojedyncze cumulusy zbijają się w szaroburą warstwę stratocumulusów. Gibraltar, doskonale widoczny przy wyjściu z Ceuty zaczyna niknąć w tumanach nisko przesuwających się chmur.
Grot w dół. Polecam uruchomić silnik, nie bacząc, że to resztki paliwa. Fok i bezan wybieramy do ostrego bajdewindu, poprawiamy kurs na NNW. Silnik 2200 obrotów i jak najszybciej do portu. Może zdążymy przed załamaniem się pogody.
Niestety nie zdążyliśmy.
Tuż przed wejściem do zatoki Gibraltarskiej dopada nas ulewa. Z niskich ołowianych chmur, lecą prawie poziomo, wielkie krople, siekąc boleśnie po twarzy. Na wiatromierzu wskazówka często przekracza 20 m/sek. To niezły sztorm. Dobrze, że fala mniejsza, nieadekwatna do tej siły wiatru. Jesteśmy już osłonięci zachodnim brzegiem. Widzialność spada chwilami do 1 kabla. Wymijamy stojące na redzie liczne statki i szukamy przerwy w szarym betonowym falochronie.
Jest, jest środkowe wejście. Odpadamy z wiatrem i kierujemy się wprost do widocznego przez główki portu, basenu z gładką wodą.
„Strzeżonego Pan Bóg strzeże”. Sprawdzam jeszcze, czy nie ma jakiegoś poprzecznego do wejścia prądu, wybierając dwa charakterystyczne punkty na brzegu i określając namiar. Zmniejszamy prędkość wyłączając silnik, ale namiar się nie zmienia. Wpadamy z prędkością ponad 6 węzłów do środka, wykręcamy pod wiatr i zrzucamy żagle.
Już na samym silniku kręcimy się po porcie, szukając miejsca. Okazuje się, że przy tej sile i kierunku wiatru to wcale zacisznie w porcie nie jest.
Mijamy stojące przy nabrzeżach statki i kilkanaście dużych okrętów wojennych o znanych z literatury nazwach.
Wreszcie w pn. części portu znajdujemy niższą keję a i wiatr tak nie hula.
Jak już założyliśmy ostatni szpring podszedł do burty „bobby” w mundurze jak z londyńskiej ulicy i grzecznie ale stanowczo kazał opuścić port.
„Sorry this is merchant port. Marina is outer”.
“Thank you very w mać” wykrzywiam twarz w uśmiechu, bo czuję jak strumyczki lodowatej wody ściekają mi po plecach. Przecież widział jak przymierzaliśmy się do cumowania. Nie mógł interweniować wcześniej? Chyba złośliwie czekał dobre kilkanaście minut aż lepiej zmokniemy.
Trudno. Z władzą nie radzę dyskutować, a szczególnie za granicą.
Otrzymujemy jeszcze informację, że na odprawę celną i graniczną musimy podpłynąć pod mały żółty domek usytuowany na płd. pirsie tuż przy wejściu.
Oddajemy cumy i wychodzimy z portu. Na szczęście po kilku minutach otwiera się wejście do ogromnej mariny na kilka tysięcy jachtów.
Od północy osłania ją przedłużony pas startowy lotniska, od południa falochron portu handlowego.
Podchodzimy na odprawę. Podejście trudne, bo miejsca mało. Wciskamy się między holownik a malutki, może 6 metrowy jachcik. Nie ryzykujemy. Najpierw skośnie do kei, by wysadzić załoganta do założenia cum, a później już na samych cumach i szpringu dociągamy kadłub. Sprawdzanie paszportów wiz i odprawa celna przebiegają szybko i sprawnie. Ale najważniejsze to listy. To pierwszy kontakt z domem po prawie dwóch miesiącach. W kącie stoi ogromna szafa z mnóstwem przegródek a w każdej kilkanaście listów posegregowanych wg. niezrozumianego dla mnie klucza, ale najwięcej listów leży w ogromnym wiklinowym koszu na bieliznę.
Szukamy cierpliwie z moim „trzecim”, wreszcie ja znalazłem „swój” list. Natychmiast rozrywam kopertę i przeglądam pośpiesznie odkładając dokładne czytanie na później, w samotności. Prawie wszyscy dostali jakąś wiadomość od najbliższych.
Poganiają nas byśmy nie marudzili i odpłynęli. Dobrze. Silnik start. Na szpringu dziobowym odchylamy rufę i tyłem wyprowadzamy jacht.
Krążymy po porcie cały czas w deszczu, ale jak by troszkę mniejszym. Krople padają już normalnie z góry na dół.
Ciasno niesamowicie. Nie ma gdzie szpilki wetknąć. Po dwóch albo trzech rundkach decyduję się stanąć long sajd przy burcie francuskiego jachtu, mniej więcej naszej wielkości. Otrzymujemy zgodę i cumujemy.
Podczas załatwiania formalności w biurze mariny / doba postoju 8 $ wg. taryfy zimowej / jeden z załogantów wypatruje, w końcu basenu miejsce. Mierzę. Dwadzieścia kroków. Powinniśmy się zmieścić.
Przestawiamy jacht i nareszcie można zdjąć kompletnie mokre ubrania i włożyć coś suchego.
Zupełnie inne humory. „Świat nie jest taki zły”.
Zupełnie inne humory. „Świat nie jest taki zły”.
Po kilkunastu minutach słyszymy pukanie w nadbudówkę. Jakaś pani pyta, czy to polska bandera. Okazuje się, że jej mąż jest Polakiem i na pewno ucieszy się ze spotkania z nami. Czy mogą nas odwiedzić? Oczywiście gorąco zapraszamy.
Pan Zygmunt okazuje się miłym starszym panem. Przed trzydziestu laty wyemigrował i ożenił się w Anglii.
Mieli dużą farmę, ale dwa lata temu ją sprzedali i kupili 20 metrowy jacht. Cumują jakieś 100 m. od nas.
Włóczą się po świecie. Właśnie wracają z Indii. Jeszcze zostało trochę pieniędzy ze sprzedaży farmy, ale z finansami coraz gorzej, a drewniany jacht po długim rejsie wymaga remontu. Niewielkie wpłaty czarterowe pobierali od zabieranych po drodze przygodnych żeglarzy, którzy chcieli poznać trudy morskiej włóczęgi. To kropla w morzu potrzeb. Głównie zabierali ich dla pomocy w prowadzeniu jachtu, a nie ze względów finansowych. Opłaty portowe, koszty paliwa, żywności, nieuniknione drobne naprawy, osuszają kieszeń w sposób nieprawdopodobny. Co dalej? Nie bardzo wiedzą. Może zatrudnią się wraz z jachtem w jakiejś szkole żeglarskiej?
Mogę zrozumieć pana Zygmunta, byłego oficera PMH, że na stare lata zbrzydła mu praca na roli i wrócił do lat swej młodości, na morze, ale jak potrafił przekonać swą szalenie miłą żonę?
Sprzedała swą ojcowiznę i nie mając nigdy nic wspólnego z morzem wyruszyła ze swym mężem w świat, dzieląc z nim trudy żeglarskiej włóczęgi. A wierzcie mi, prowadzenie tak dużego jachtu, często tylko we dwoje, to niezwykle ciężka i niezbyt bezpieczna praca. Ale czy to wiadomo co w człowieku siedzi?
A może miłość jest nie tylko ślepa?
Przy buteleczce whisky, słuchając opowiadań naszego przemiłego gościa, czas szybko mija. Pierwszy raz mam możliwość usłyszeć z ust bezpośredniego uczestnika o trudzie, bohaterstwie, ale i strachu, marynarzy konwojów II wojny światowej.
Również o ciężkich doświadczeniach po powrocie do komunistycznej Ojczyzny. Podejrzliwości, ciągłe kontrole, szykany. Walczyli nie po tej stronie? A jaki mieli wybór? Chciałbym słuchać i słuchać, ale niebo już jaśnieje, a jutro czeka nas żmudny dzień. Przy pożegnaniu pan Zygmunt prosi o Polską banderę. Z bólem serca muszę odmówić. Mamy jedną, ostatnią, bo poprzednią straciliśmy w huraganie na Pn. Atlantyku. Nie mogę płynąć bez bandery. Daję proporczyk klubowy i solenną obietnicę, że zaraz po powrocie wyślę mu pocztą polską banderę i tą już z orłem w koronie. Taką samą pod jaką pływał w konwojach.
Zmęczeni idziemy spać przy dźwiękach bębniącego o pokład deszczu. Może w końcu przestanie lać bo przecież chcemy w tym Gibraltarze coś zobaczyć.
Po pobudce ciut świt koło 10, najważniejszą sprawą co z pogodą. Niestety prawie B.Z. Siąpi drobniutki, ale gęsty kapuśniaczek. Przecież to już 20 listopada.
Po śniadaniu część załogi postanawia iść „w miasto” Reszta rezygnuje.
Zakładamy sztormiaki, kalosze i ruszamy.
Przez kompleks budynków należących do mariny / sklepy , warsztaty, hotele, restauracje / do ul. Winstona Churchilla, a następnie w prawo i po przejściu Landport Tunnel jesteśmy w śródmieściu.
Miasto ciągnie się wąskim i długim pasem wzdłuż zachodniej ściany skały gibraltarskiej wysokiej na 427 m. Zabudowany jest każdy najmniejszy skrawek terenu. Niektóre budynki wyrastają dosłownie na dachach budynków stojących niżej. Ceny trochę niższe niż w Anglii podane w dwóch walutach, funtach i pesetach. Idziemy główną ulicą / zresztą nazywa się Main Street / i wychodzimy na Centrum Informacji. Zaopatrzeni w mapki i foldery zaczynamy zwiedzanie bardziej planowe.
Najpierw, bo tuż obok, Muzeum Gibraltaru. Przed wejściem stoją stare XIX-wieczne działa wycelowane na zatokę. Wewnątrz ekspozycja od czasów prehistorycznych do dnia dzisiejszego, ze szczególnym uwzględnieniem historycznej obecności Anglików w Gibraltarze. Ta obecność datuje się dopiero od 1714 roku. Wcześniej po wypędzeniu Maurów w XV wieku, było to terytorium Hiszpanii.
Jak jesteśmy w muzeum historii to trochę historii dla zainteresowanych.
Miejsce to było zamieszkiwane przez człowieka od pradawnych czasów. W jaskiniach znajdujących się w skale znaleziono w końcu XIX wieku szczątki człowieka neandertalskiego. Czaszkę kobiety i małego dziecka oraz narzędzia z epoki kamienia łupanego. Z czasów już nowszych Gibraltar był kolonią rzymską. W VIII wieku został zdobyty przez Arabów pod dowództwem legendarnego wodza Tarika. Stąd, druga nazwa arabska skały gibraltarskiej – Dżebel Tarik. Po zdobyciu tego przyczółka rozpoczęły się wypady zmierzające do opanowania całego terytorium. Dopiero w 1462 r. Hiszpanie odzyskali Gibraltar i był integralną częścią królestwa aż do roku 1714. Po przegranej wojnie, pokojem w Utrechcie, Gibraltar został przyznany W. Brytanii i zamieniony w twierdzę i port wojenny Ogromne znaczenie strategiczne tego miejsca, strzegącego wejście do całego basenu m. Śródziemnego datuje się od czasów wojen napoleońskich do dnia dzisiejszego. W czasie II wojny światowej Gibraltar był główną kwaterą gen. Eisenhowera, a nam Polakom kojarzy się z tajemniczą katastrofą startującego stąd samolotu, w której zginął gen. Sikorski. Ślady obecności Arabów zachowały się do dnia dzisiejszego. Z zamku Maurów z 1333 roku pozostała niestety tylko wieża, ale wybudowane w podobnym okresie łaźnie zachowały się w doskonałym stanie. Gdy zapadnie mrok, pięknie iluminowane dodają jeszcze piękna temu niezwykłemu miejscu.
Po zwiedzeniu śródmieścia postanawiam dalej już sam, wjechać kolejką linową, podobną jak na Kasprowy Wierch, na szczyt skały.
Grota Saint Michel, z niezwykłą akustyką, w której odbywają się spektakle artystyczne, cały kompleks jaskiń z unikatowymi zjawiskami kresowymi, podziemnym jeziorem, a przede wszystkim małpy, słynne gibraltarskie małpy, to największe, sztandarowe, atrakcje tego miejsca.
Nie bacząc na pogodę, docieram do budynku stacji początkowej kolejki.
Niestety w taką pogodę kolejka nieczynna, zresztą jestem jedynym turystą mającym chęć na taką eskapadę. Stoję przed stacją i zastanawiam się, co robić dalej, gdy podchodzi do mnie jakiś jegomość i oferuje dotarcie samochodem terenowym do najciekawszych miejsc góry. Cena 30 funtów. Dla mnie to majątek. Musiałbym pozbyć się prawie wszystkich oszczędności. Spoglądam na wijącą się serpentynami po zboczu wstążkę drogi i niestety muszę odmówić. Pieszo nie mam szans na dotarcie przed zmrokiem nawet do połowy trasy. Wracam do portu. Zmęczony, przemoczony, klnąc na wszystko. Pogodę, czas, brak pieniędzy.
Jutro musimy wypłynąć w dalszą drogę. Przed nami przeszło 2000 Mm do celu, a tego czasu coraz mniej.
Jak tu musi być pięknie latem. Czy będę miał okazję wrócić tu i obejrzeć Gibraltar w słońcu?
Komentarze
Prześlij komentarz